huhnah, angst, supernatural, g
Lubiłem park jesienią. Zawsze w ładniejsze dni przechadzałem się szerokimi ścieżkami, dokładnie obserwując złote liście, z gracją falujące w powietrzu, popychane przez silniejsze podmuchy wiatru. Później spokojnie opadały na ziemię, tworząc pod moimi nogami szeroki dywan, kończący się daleko, gdzieś, gdzie moje oczy nie potrafiły sięgnąć. Często ozdabiały też bialutkie, przy końcach delikatnie powykrzywiane ławki, zwłaszcza tę jedną, stojącą na wprost niewielkiego stawu, którą lubiłem szczególnie.
Przyprowadził mnie tam kiedyś Sehun. Czasami siadaliśmy na niej,
gdy mieliśmy dość długiego spaceru i w spokoju obserwowaliśmy
kaczki wolno pływające po przejrzystej powierzchni wody. Później
stało się to naszym takim małym rytuałem, nie było dnia, byśmy
nie zawitali w naszym specjalnym miejscu, na myśl którego do tej
pory na mojej twarzy pojawia się uśmiech.
Zazwyczaj tylko siedzieliśmy i cieszyliśmy się swoją obecnością.
Słowa nie były potrzebne, zwłaszcza, że nie byłem w stanie ich
usłyszeć. Wokół mnie zawsze było cicho, strasznie spokojnie, ale
w gruncie rzeczy, po jakimś czasie można było do tego przywyknąć,
ale tylko jeśli naprawdę tego się chciało. Inaczej ta cisza
byłaby udręką.
Wystarczała mi sama obecność Sehuna, jego bliskość, ciepło
ciała, czy czułe gesty. Sprawiał tym, że traciłem kontrolę nad
własną cielesnością, ale i również nad duszą. Pozostawało mi
wtedy tylko mocno bijące serce i trzęsące się dłonie.
Najmilszą rzeczą jednak jaką wspominam, były momenty, kiedy mnie
przytulał. Mogłem wtedy schować się w jego objęciach, uciekając
od okrutnego świata. Będąc blisko niego, czując jego dotyk,
widząc uśmiech - doznawałem swojej własnej arkadii.
Powoli, nie wiedząc nawet kiedy, uzależniłem się od niego.
Pragnąłem spędzić każdą swą chwilę u jego boku, dlatego tak
bardzo bolało, kiedy czasem sam musiałem siedzieć na naszej ławce
w parku. Ograniczał spotkania, zupełnie jakby chciał powoli
sprawić, bym o nim zapomniał.
Kiedy przypominałem sobie jego uśmiech, łzy same cisnęły mi się
do oczu. Nigdy go nie wymuszał, zawsze był naturalny, pełen emocji
i uczucia. Sprawiał tym, że z dnia na dzień kochałem go jeszcze
bardziej, nawet, jeżeli było to złe, przez innych niedopuszczalne.
Jego towarzystwo sprawiało, że stawałem się coraz bardziej
szczęśliwy, że przestawałem patrzeć na życie z dystansem, a
zacząłem korzystać z niego pełnymi garściami. Miałem swój
własny raj, ale tylko dlatego, że Sehun był tuż obok.
Wcześniej był moim przyjacielem, później, myślę, że stał się
dla mnie kimś więcej, ale do tego umiałem przyznać się jedynie
przed sobą. Byłem zwyczajnym tchórzem. Kochałem jego bliskość,
obecność, przyzwyczaiłem się do codziennych spacerów po parku,
a później przesiadywania na ławce, dopóki nie zaczynało padać.
Bez tego później nie potrafiłem funkcjonować. Stało się to taką moją małą rutyną, ale nie narzekałem. Lubiłem to. Wtedy
pragnąłem, by było już tak zawsze, by Sehun trwał przy mnie bez
względu na wszystko, trzymał mnie za rękę podczas spacerów,
uśmiechał się tylko dla mnie. Chciałem po prostu mieć
świadomość, że mnie kocha i będzie trwał przy mnie. Byłem
głupi, że w to wierzyłem, zbyt naiwny, że ludzkie życie jest
stabilne. Myliłem się, ale zrozumiałem to dopiero, gdy pewnego
dnia już go nie zobaczyłem. Nie czekał na mnie na naszej ławce,
nie spacerował zasłoniętymi przez złote liście dróżkami, nie
wpatrywał się w staw. Nie było go.
Myślałem, że po prostu przyjdzie później, przeprosi mnie za
swoją nieobecność i usiądzie na ławce przed stawem, dotrzymując
mi tym sposobem towarzystwa, którego tak łaknąłem. Być może
byłem samolubny, ale nie potrafiłem myśleć inaczej. Miłość do
Sehuna właściwie w jednej chwili zaślepiła mi umysł i oczy. Nie
potrafiłem już tego zmienić. On mną zawładnął.
Tamtego dnia czekałem na niego do późnego wieczora. Jednak mimo
to nie zobaczyłem już jego uśmiechu tego dnia, ani następnego,
czy też kolejnego. Nie zobaczyłem już go nigdy więcej, bo
przepadł, zostawiając mnie z powoli kruszącym się sercem.
Cierpiałem na bezsenność, szczególnie w tym czasie, kiedy
dowiedziałem się, że Sehun zniknął. Nie widział go nikt, ani z
rodziny, czy innych znajomych. Nie wiedzieli też, czy odszedł z
własnej woli. Nie zostawił listu, żadnej wiadomości, jakby chciał
wymazać wszystko z pamięci i zacząć swoje życie od nowa. Beze
mnie, bez innych problemów.
W tym okresie najczęściej zasypiałem po drugiej, a budziłem się
o czwartej nad ranem. Nie mogłem spać dłużej, za bardzo martwiłem
się o Sehuna. Zadręczały mnie różne czarne scenariusze, które
najzwyczajniej w świecie sam kreowałem, jednak były tak okrutne,
że płakałem z bezsilności, nie mogąc nawet go zobaczyć,
wiedzieć, czy wszystko z nim w porządku. Zazwyczaj wtedy wybierałem
się na spacer.
Wczesnym rankiem park był zupełnie pusty. Pogrążony w samotności
przechadzałem się pomiędzy schylonymi ku ziemi drzewami, które
mimo późnej jesieni nie zgubiły wszystkich swoich liści.
Przyozdabiały one długie gałęzie, mocno powykrzywiane na końcach.
Często wokół moich nóg unosiła się delikatna mgła, jednak
wcale nie psuła ona widoczności, raczej sprawiała, że chciałem
iść jeszcze dalej, wprost do miejsca, gdzie przesiadywałem z
Sehunem.
Tamtego dnia siadłem na ławce, godząc się z myślą, że już
nigdy go nie zobaczę. Było to bolesne i wiedziałem, że tego nie zniosę, ale wydawało mi się to jedynym wyjściem. Wszystkie inne były
zbyt mało realistyczne, absurdalne. Nie mogłem przecież zażyczyć
sobie, by ot tak się pojawił, otulił mnie mocno i udowodnił, jak
bardzo mnie kocha. Te marzenia były utopijne tak jak nadzieja,
która gasła z każdym nowym dniem, przynajmniej tak myślałem,
dopóki go nie zobaczyłem.
Szedł powoli, nie spiesząc się wskoczył na łukowaty mostek,
będący przejściem pomiędzy dwoma końcami stawu. Ubrany w czarny
garnitur z muchą przy szyi i czarnym, rozłożonym parasolem w
ręce, mimo że nawet nie padało. Jego białe włosy były idealnie
zaczesane do tyłu, a usta nie wykrzywione były nawet w nikłym
uśmiechu. Przypominał mi typowego, angielskiego dżentelmena
przechadzającego się dróżkami Harvardu. Jak zwykle idealny, perfekcyjny, tylko jego skóra była jeszcze bledsza niż zazwyczaj. Wydawało mi się, że był wręcz biały, a ciemne oczy nienaturalnie odznaczały się na jasnym tle.
Kiedy spojrzał na mnie, moje serce zabiło jeszcze mocniej. Jednak
nie uśmiechnął się tak jak zawsze. Jego twarz nie wyrażała
żadnych emocji, była pusta, bez wyrazu, jakby nie potrafił już
się cieszyć, czy smucić.
Nie podszedł do mnie. Stał daleko, niemal ginąc w pętach mgły,
która stawała się coraz bardziej uciążliwa. Obrócił się w bok
i spojrzał na staw. Spuścił głowę i nim się zorientowałem,
zniknął. Nie było po nim ani jednego śladu, a ja przez chwilę
myślałem, że owa scenka była jedynie wytworem mojej wyobraźni,
tylko dlatego, że tak bardzo za nim tęskniłem.
Z dnia na dzień było coraz gorzej. Widziałem go wszędzie; w
parku, na ulicach, w snach, pod oknem mojego pokoju. Zawsze stał w
bezruchu, wpatrując się uważnie w jeden punkt, którym byłem ja.
Nim zdążyłem jednak jakkolwiek zareagować, on znikał, a ja nie
mogłem nic zrobić. Powoli wariowałem, wydawało mi się, że Sehun
zna każdy mój ruch, podobnie jak czarne motyle, które przeważnie
siadały na parapecie od zewnętrznej strony okna. Czułem, jak
mnie obserwowały, a kiedy zasłaniałem szyby roletami, one nadal
tam siedziały, nie odlatując nawet na chwilę.
Nocą było gorzej. Ich maleńkie skrzydła rzucały cienie na
ścianę przed moim łóżkiem. Często wirowały w powietrzu,
nieustannie kręcąc się w kółku. Czasami, dla odmiany, kreśliły
też jakieś bliżej nieokreślone mi kształty, których nie mogłem
rozszyfrować.
Kiedy myślałem, że już dłużej nie wytrzymam, stała się rzecz,
o której kiedyś myślałem, której tak potwornie się bałem.
Chciałem jej uniknąć, bo wiedziałem, iż nie zniosę wiadomości,
że Sehun być może wcale nie odszedł ze swojej własnej woli.
Kilkanaście kilometrów za miastem znaleźli jego rzeczy. Brązowy,
niewielki plecak, który tak uwielbiał i srebrny naszyjnik z
zawieszką z kształcie dwóch, rozłożystych skrzydeł. Wtedy
poszukiwania nabrały na sile, aż w końcu go odnaleziono.
Myślę, że wolałem żyć w nieświadomości. Bałem się prawdy,
tej rzeczywistości, która powoli zabijała mnie, ciągnęła na
samo dno, bym upadł. Wcześniej chronił mnie Sehun, później
zostałem sam, bez kogokolwiek bliskiego przy boku, narażony na
wszelkie zło tego świata. Chciałem uciec, jednak nie mogłem.
Stałem w miejscu, rozpaczając, bo nie mogłem już nic zrobić. Było
za późno.
To, co wcześniej wydawało mi się do osiągnięcia, w jednej chwili
stało się tak odległe, nierealne, bo przecież nie mogłem
pogodzić się z myślą, że już nigdy nie będę mógł przytulić
Sehuna, zobaczyć jego uśmiechu.
Nie miałem po nim nawet zdjęcia. Pozostawały mi wspomnienia, które
jednak zostawały na zawsze, które były jedyną pamiątką po
chłopaku, który sprawił, że miałem ochotę żyć.
Las, w którym odnaleziono jego ciało, stał się dla mnie miejscem
przeklętym. Nigdy nie zbliżyłem się do niego ani na krok. Bałem
się, że kiedy przekroczę choć linię dzielącą pustą drogę od
puszczy drzew, nie wytrzymam, że obraz martwego Sehuna już nigdy
nie przestanie mi towarzyszyć.
Pragnąłem zapomnieć lub sprawić, żeby nigdy do tego nie doszło. Moje życzenie nigdy się nie spełniło, bo nadal pamiętam, wciąż cholernie tęsknie.
Jakiś czas po jego śmierci wszystko się uspokoiło. Jego rodzina
wróciła do swoich poprzednich zajęć, jakby Sehun nadal żył,
natomiast ja przestałem mieć wrażenie, że ktoś mnie obserwuje,
do pewnego czasu, aż zdecydowałem, że pora wyjechać, opuścić
tamto miejsce, które przywołuje zbyt wiele bolesnych wspomnień.
Ostatni raz zawitałem do parku. Jesień powoli dobiegała końca, a
zaczynała się dosyć łagodna zima. Liście nadal leżały na
ziemi, zupełnie tak jak kiedyś.
Nasza ławka była wolna, czekała na nas. Nie usiadłem na niej,
tylko powolnym krokiem obszedłem ją i wszedłem na mostek,
chwytając się mocno dłońmi drewnianej barierki. Przylgnąłem do
niej całym ciałem, jednak nie wychylałem się. Mocno zamknąłem
oczy, wyobrażając sobie, że Sehun jest przy mnie, że stoi obok
jak zwykle uśmiechnięty, czekając aż wreszcie skończę i obaj
udamy się do domu.
Kiedy otworzyłem oczy, myślałem, że zwariowałem, bo on naprawdę
stał obok, nadal trzymając czarną parasolkę nad głową. Jego
czarne, martwe oczy powoli śledziły każdy mój ruch, a ja czułem,
jak łzy napływają mi do oczu, chcąc zaraz wypłynąć.
Wyciągnął ku mnie chudą rękę. Spojrzałem na swoją. Pasowały
do siebie, jednak nigdy nie było mi dane trzymać jej w objęciach.
Powoli dotknąłem swoją dłonią jego, lecz on rozprysnął się na
miliony czarnych motyli. Wzbiły się pod niebo i poszybowały wysoko,
znikając za białymi obłokami. Teraz Sehun mógł spokojnie odejść.
Myślę, że wcześniej jedynie chciał się pożegnać i obiecać,
że zawsze będzie przy mnie czuwał, że nie odejdzie oraz wytrwale
będzie na mnie czekał, aż kiedyś do niego dołączę.
Jednak
póki co, słodkich snów, Hunnie. Śnij spokojnie, jeszcze się
zobaczymy.
Jeej jakie to smutne <33 i te motyle-świetnie to wymyśliłaś...
OdpowiedzUsuńPiękne nic więcej nie dodam bo nie umiem <3
Głęboko poruszający oneshot, a jednocześnie bardzo subtelny. Podziwiam za umiejętność stworzenia czegoś tak ładnego. Czytało się cudownie, czuję, że pozostanę fanką Twoich tworów, dlatego czekam na coś jeszcze.
OdpowiedzUsuńNIE! kolejny one shot, który kończy się utratą którejś połówki.. przecież oni nie mogą być oddzielnie, pasują do siebie idealnie. eh, mimo śmierci Sehuna, bardzo mi się podobało.POTRZEBUJĘ WIĘCEJ ONE SHOTÓW Z HUNHANEM :(
OdpowiedzUsuńrozpłakałam się, to było piękne.. aż nie wiem co więcej napisać
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisany, i ta końcówka "Jednak póki co, słodkich snów, Hunnie. Śnij spokojnie, jeszcze się zobaczymy." przywołała mi wspomnienia o osobie, która niedawno odeszła.
OdpowiedzUsuń