sobota, 22 czerwca 2013

Black Butterflies.


huhnah, angst, supernatural, g





       Lubiłem park jesienią. Zawsze w ładniejsze dni przechadzałem się szerokimi ścieżkami, dokładnie obserwując złote liście, z gracją falujące w powietrzu, popychane przez silniejsze podmuchy wiatru. Później spokojnie opadały na ziemię, tworząc pod moimi nogami szeroki dywan, kończący się daleko, gdzieś, gdzie moje oczy nie potrafiły sięgnąć. Często ozdabiały też bialutkie, przy końcach delikatnie powykrzywiane ławki, zwłaszcza tę jedną, stojącą na wprost niewielkiego stawu, którą lubiłem szczególnie.  
Przyprowadził mnie tam kiedyś Sehun. Czasami siadaliśmy na niej, gdy mieliśmy dość długiego spaceru i w spokoju obserwowaliśmy kaczki wolno pływające po przejrzystej powierzchni wody. Później stało się to naszym takim małym rytuałem, nie było dnia, byśmy nie zawitali w naszym specjalnym miejscu, na myśl którego do tej pory na mojej twarzy pojawia się uśmiech.  
Zazwyczaj tylko siedzieliśmy i cieszyliśmy się swoją obecnością. Słowa nie były potrzebne, zwłaszcza, że nie byłem w stanie ich usłyszeć. Wokół mnie zawsze było cicho, strasznie spokojnie, ale w gruncie rzeczy, po jakimś czasie można było do tego przywyknąć, ale tylko jeśli naprawdę tego się chciało. Inaczej ta cisza byłaby udręką.  
Wystarczała mi sama obecność Sehuna, jego bliskość, ciepło ciała, czy czułe gesty. Sprawiał tym, że traciłem kontrolę nad własną cielesnością, ale i również nad duszą. Pozostawało mi wtedy tylko mocno bijące serce i trzęsące się dłonie.
Najmilszą rzeczą jednak jaką wspominam, były momenty, kiedy mnie przytulał. Mogłem wtedy schować się w jego objęciach, uciekając od okrutnego świata. Będąc blisko niego, czując jego dotyk, widząc uśmiech - doznawałem swojej własnej arkadii.
Powoli, nie wiedząc nawet kiedy, uzależniłem się od niego. Pragnąłem spędzić każdą swą chwilę u jego boku, dlatego tak bardzo bolało, kiedy czasem sam musiałem siedzieć na naszej ławce w parku. Ograniczał spotkania, zupełnie jakby chciał powoli sprawić, bym o nim zapomniał.
Kiedy przypominałem sobie jego uśmiech, łzy same cisnęły mi się do oczu. Nigdy go nie wymuszał, zawsze był naturalny, pełen emocji i uczucia. Sprawiał tym, że z dnia na dzień kochałem go jeszcze bardziej, nawet, jeżeli było to złe, przez innych niedopuszczalne.
Jego towarzystwo sprawiało, że stawałem się coraz bardziej szczęśliwy, że przestawałem patrzeć na życie z dystansem, a zacząłem korzystać z niego pełnymi garściami. Miałem swój własny raj, ale tylko dlatego, że Sehun był tuż obok.
 Wcześniej był moim przyjacielem, później, myślę, że stał się dla mnie kimś więcej, ale do tego umiałem przyznać się jedynie przed sobą. Byłem zwyczajnym tchórzem. Kochałem jego bliskość, obecność, przyzwyczaiłem się do codziennych spacerów po parku, a później przesiadywania na ławce, dopóki nie zaczynało padać. Bez tego później nie potrafiłem funkcjonować. Stało się to taką moją małą rutyną, ale nie narzekałem. Lubiłem to. Wtedy pragnąłem, by było już tak zawsze, by Sehun trwał przy mnie bez względu na wszystko, trzymał mnie za rękę podczas spacerów, uśmiechał się tylko dla mnie. Chciałem po prostu mieć świadomość, że mnie kocha i będzie trwał przy mnie. Byłem głupi, że w to wierzyłem, zbyt naiwny, że ludzkie życie jest stabilne. Myliłem się, ale zrozumiałem to dopiero, gdy pewnego dnia już go nie zobaczyłem. Nie czekał na mnie na naszej ławce, nie spacerował zasłoniętymi przez złote liście dróżkami, nie wpatrywał się w staw. Nie było go.  
 Myślałem, że po prostu przyjdzie później, przeprosi mnie za swoją nieobecność i usiądzie na ławce przed stawem, dotrzymując mi tym sposobem towarzystwa, którego tak łaknąłem. Być może byłem samolubny, ale nie potrafiłem myśleć inaczej. Miłość do Sehuna właściwie w jednej chwili zaślepiła mi umysł i oczy. Nie potrafiłem już tego zmienić. On mną zawładnął.  
 Tamtego dnia czekałem na niego do późnego wieczora. Jednak mimo to nie zobaczyłem już jego uśmiechu tego dnia, ani następnego, czy też kolejnego. Nie zobaczyłem już go nigdy więcej, bo przepadł, zostawiając mnie z powoli kruszącym się sercem.  
 Cierpiałem na bezsenność, szczególnie w tym czasie, kiedy dowiedziałem się, że Sehun zniknął. Nie widział go nikt, ani z rodziny, czy innych znajomych. Nie wiedzieli też, czy odszedł z własnej woli. Nie zostawił listu, żadnej wiadomości, jakby chciał wymazać wszystko z pamięci i zacząć swoje życie od nowa. Beze mnie, bez innych problemów.  
W tym okresie najczęściej zasypiałem po drugiej, a budziłem się o czwartej nad ranem. Nie mogłem spać dłużej, za bardzo martwiłem się o Sehuna. Zadręczały mnie różne czarne scenariusze, które najzwyczajniej w świecie sam kreowałem, jednak były tak okrutne, że płakałem z bezsilności, nie mogąc nawet go zobaczyć, wiedzieć, czy wszystko z nim w porządku. Zazwyczaj wtedy wybierałem się na spacer.
 Wczesnym rankiem park był zupełnie pusty. Pogrążony w samotności przechadzałem się pomiędzy schylonymi ku ziemi drzewami, które mimo późnej jesieni nie zgubiły wszystkich swoich liści. Przyozdabiały one długie gałęzie, mocno powykrzywiane na końcach. Często wokół moich nóg unosiła się delikatna mgła, jednak wcale nie psuła ona widoczności, raczej sprawiała, że chciałem iść jeszcze dalej, wprost do miejsca, gdzie przesiadywałem z Sehunem.  
Tamtego dnia siadłem na ławce, godząc się z myślą, że już nigdy go nie zobaczę. Było to bolesne i wiedziałem, że tego nie zniosę, ale wydawało mi się to jedynym wyjściem. Wszystkie inne były zbyt mało realistyczne, absurdalne. Nie mogłem przecież zażyczyć sobie, by ot tak się pojawił, otulił mnie mocno i udowodnił, jak bardzo mnie kocha. Te marzenia były utopijne tak jak nadzieja, która gasła z każdym nowym dniem, przynajmniej tak myślałem, dopóki go nie zobaczyłem.
 Szedł powoli, nie spiesząc się wskoczył na łukowaty mostek, będący przejściem pomiędzy dwoma końcami stawu. Ubrany w czarny garnitur z muchą przy szyi i czarnym, rozłożonym parasolem w ręce, mimo że nawet nie padało. Jego białe włosy były idealnie zaczesane do tyłu, a usta nie wykrzywione były nawet w nikłym uśmiechu. Przypominał mi typowego, angielskiego dżentelmena przechadzającego się dróżkami Harvardu.  Jak zwykle idealny, perfekcyjny, tylko jego skóra była jeszcze bledsza niż zazwyczaj. Wydawało mi się, że był wręcz biały, a ciemne oczy nienaturalnie odznaczały się na jasnym tle.
 Kiedy spojrzał na mnie, moje serce zabiło jeszcze mocniej. Jednak nie uśmiechnął się tak jak zawsze. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, była pusta, bez wyrazu, jakby nie potrafił już się cieszyć, czy smucić.  
 Nie podszedł do mnie. Stał daleko, niemal ginąc w pętach mgły, która stawała się coraz bardziej uciążliwa. Obrócił się w bok i spojrzał na staw. Spuścił głowę i nim się zorientowałem, zniknął. Nie było po nim ani jednego śladu, a ja przez chwilę myślałem, że owa scenka była jedynie wytworem mojej wyobraźni, tylko dlatego, że tak bardzo za nim tęskniłem.  
 Z dnia na dzień było coraz gorzej. Widziałem go wszędzie; w parku, na ulicach, w snach, pod oknem mojego pokoju. Zawsze stał w bezruchu, wpatrując się uważnie w jeden punkt, którym byłem ja. Nim zdążyłem jednak jakkolwiek zareagować, on znikał, a ja nie mogłem nic zrobić. Powoli wariowałem, wydawało mi się, że Sehun zna każdy mój ruch, podobnie jak czarne motyle, które przeważnie siadały na parapecie od zewnętrznej strony okna. Czułem, jak mnie obserwowały, a kiedy zasłaniałem szyby roletami, one nadal tam siedziały, nie odlatując nawet na chwilę.  
 Nocą było gorzej. Ich maleńkie skrzydła rzucały cienie na ścianę przed moim łóżkiem. Często wirowały w powietrzu, nieustannie kręcąc się w kółku. Czasami, dla odmiany, kreśliły też jakieś bliżej nieokreślone mi kształty, których nie mogłem rozszyfrować.
 Kiedy myślałem, że już dłużej nie wytrzymam, stała się rzecz, o której kiedyś myślałem, której tak potwornie się bałem. Chciałem jej uniknąć, bo wiedziałem, iż nie zniosę wiadomości, że Sehun być może wcale nie odszedł ze swojej własnej woli. Kilkanaście kilometrów za miastem znaleźli jego rzeczy. Brązowy, niewielki plecak, który tak uwielbiał i srebrny naszyjnik z zawieszką z kształcie dwóch, rozłożystych skrzydeł. Wtedy poszukiwania nabrały na sile, aż w końcu go odnaleziono.  
 Myślę, że wolałem żyć w nieświadomości. Bałem się prawdy, tej rzeczywistości, która powoli zabijała mnie, ciągnęła na samo dno, bym upadł. Wcześniej chronił mnie Sehun, później zostałem sam, bez kogokolwiek bliskiego przy boku, narażony na wszelkie zło tego świata. Chciałem uciec, jednak nie mogłem. Stałem w miejscu, rozpaczając, bo nie mogłem już nic zrobić. Było za późno.  
To, co wcześniej wydawało mi się do osiągnięcia, w jednej chwili stało się tak odległe, nierealne, bo przecież nie mogłem pogodzić się z myślą, że już nigdy nie będę mógł przytulić Sehuna, zobaczyć jego uśmiechu.
Nie miałem po nim nawet zdjęcia. Pozostawały mi wspomnienia, które jednak zostawały na zawsze, które były jedyną pamiątką po chłopaku, który sprawił, że miałem ochotę żyć.
Las, w którym odnaleziono jego ciało, stał się dla mnie miejscem przeklętym. Nigdy nie zbliżyłem się do niego ani na krok. Bałem się, że kiedy przekroczę choć linię dzielącą pustą drogę od puszczy drzew, nie wytrzymam, że obraz martwego Sehuna już nigdy nie przestanie mi towarzyszyć.
 Pragnąłem zapomnieć lub sprawić, żeby nigdy do tego nie doszło. Moje życzenie nigdy się nie spełniło, bo nadal pamiętam, wciąż cholernie tęsknie.
 Jakiś czas po jego śmierci wszystko się uspokoiło. Jego rodzina wróciła do swoich poprzednich zajęć, jakby Sehun nadal żył, natomiast ja przestałem mieć wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, do pewnego czasu, aż zdecydowałem, że pora wyjechać, opuścić tamto miejsce, które przywołuje zbyt wiele bolesnych wspomnień.  
 Ostatni raz zawitałem do parku. Jesień powoli dobiegała końca, a zaczynała się dosyć łagodna zima. Liście nadal leżały na ziemi, zupełnie tak jak kiedyś.  
 Nasza ławka była wolna, czekała na nas. Nie usiadłem na niej, tylko powolnym krokiem obszedłem ją i wszedłem na mostek, chwytając się mocno dłońmi drewnianej barierki. Przylgnąłem do niej całym ciałem, jednak nie wychylałem się. Mocno zamknąłem oczy, wyobrażając sobie, że Sehun jest przy mnie, że stoi obok jak zwykle uśmiechnięty, czekając aż wreszcie skończę i obaj udamy się do domu.  
Kiedy otworzyłem oczy, myślałem, że zwariowałem, bo on naprawdę stał obok, nadal trzymając czarną parasolkę nad głową. Jego czarne, martwe oczy powoli śledziły każdy mój ruch, a ja czułem, jak łzy napływają mi do oczu, chcąc zaraz wypłynąć.
 Wyciągnął ku mnie chudą rękę. Spojrzałem na swoją. Pasowały do siebie, jednak nigdy nie było mi dane trzymać jej w objęciach. Powoli dotknąłem swoją dłonią jego, lecz on rozprysnął się na miliony czarnych motyli. Wzbiły się pod niebo i poszybowały wysoko, znikając za białymi obłokami. Teraz Sehun mógł spokojnie odejść. 
Myślę, że wcześniej jedynie chciał się pożegnać i obiecać, że zawsze będzie przy mnie czuwał, że nie odejdzie oraz wytrwale będzie na mnie czekał, aż kiedyś do niego dołączę.
Jednak póki co, słodkich snów, Hunnie. Śnij spokojnie, jeszcze się zobaczymy.

5 komentarzy:

  1. Jeej jakie to smutne <33 i te motyle-świetnie to wymyśliłaś...
    Piękne nic więcej nie dodam bo nie umiem <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Głęboko poruszający oneshot, a jednocześnie bardzo subtelny. Podziwiam za umiejętność stworzenia czegoś tak ładnego. Czytało się cudownie, czuję, że pozostanę fanką Twoich tworów, dlatego czekam na coś jeszcze.

    OdpowiedzUsuń
  3. NIE! kolejny one shot, który kończy się utratą którejś połówki.. przecież oni nie mogą być oddzielnie, pasują do siebie idealnie. eh, mimo śmierci Sehuna, bardzo mi się podobało.POTRZEBUJĘ WIĘCEJ ONE SHOTÓW Z HUNHANEM :(

    OdpowiedzUsuń
  4. rozpłakałam się, to było piękne.. aż nie wiem co więcej napisać

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetnie napisany, i ta końcówka "Jednak póki co, słodkich snów, Hunnie. Śnij spokojnie, jeszcze się zobaczymy." przywołała mi wspomnienia o osobie, która niedawno odeszła.

    OdpowiedzUsuń

Followers