| BROKATOWE GWIAZDY |
▲
Tragizm bycia zakochanym nie polega na braku odwzajemnionego uczucia, a na tym,
jacy się stajemy, gdy wiemy, że istnieje ktoś, na kim nam zależy. Stajemy się
potworami – właściwie nieświadomymi tego, ale właśnie ta nieświadomość nas
niszczy. Miłość nas oślepia, a reszta świata po prostu nie potrafi nas
zrozumieć. Okazuje się, że to my nie mamy serc, kiedy wszyscy dookoła je mają.
Żyjemy uczuciami, które w końcu znikają, zabierając ostatnią cząstkę nas samych.
A potem pozostajemy puści, że aż nawet nie potrafimy płakać. Poza tym przecież ludzie
puści nie potrafią też żyć. Przynajmniej ja nie potrafiłem. Bo cała ta miłość,
którą poczułem raz przez całe moje życie, postanowiła mi je zabrać. Ale nie w
tak banalny sposób jak samobójstwo, ale w zawiły i ciężki do zrozumienia plan
wykreowany gdzieś w mojej podświadomości. Ta miłość odebrała mi wolność i
szansę na bycie sobą. I poznałem jej tragizm, choć nigdy o to nie prosiłem.
A wszystko zaczęło się w Valley
Springs, gdzie czarne wieżowce pięły się ku niebu, zupełnie, jakby szatan
chciał sięgnąć i posmakować raju, gdzie kawałka zieleni mogłem szukać
gdzieś pomiędzy ulicą North Street a White Hell. Gdzie przedmieścia wypełnione były białymi
willami bogaczy chcących odpocząć od centrum, gdzie ludzie tacy jak ja nie
pasowali, bo popadali w schemat patologii, powtarzali błędy swoich rodziców,
chociaż ja powtórzyłem błąd całego świata. W Valley Springs nie było miejsca
dla mnie, choć ciągle podążałem tymi samymi ścieżkami, które znałem na pamięć,
nie chcąc odchodzić.
—
Podrywa go —
powiedziała Kate, siadając z otwartą puszką piwa obok mnie. Jej blond włosy
zmieszały się z dymem, który wpuściłem spomiędzy ust, wciąż wściekle zaciskając
pomiędzy palcami papierosa.
—
Robi to zawsze, kiedy jestem w pobliżu — odparłem niewzruszony, przenosząc wzrok
na świetnie bawiącego się Tylera, przy którym już od bitej godziny plątała się
Lucy. Widziałem, jak puszcza mu zalotne uśmieszki, jak pochyla się przed nim,
wiedząc, że jej biust będzie wtedy znacznie widoczniejszy, że zabawia go swoimi
żartami, których i tak bym nie zrozumiał.
— I
nic nie zrobisz?
Uśmiechnąłem się półgębkiem.
— Po
co? —
zapytałem Kate, wrzucając peta tlącego się przed nami ogniska, którego wysokie
płomienie zacierały ostatnie ślady zachodzącego słońca i odbijały się w rzece
Est River, skąd dobiegało najwięcej śmiechów i urywanych, krótkich rozmów. — Zawsze jest tak
samo — zauważyłem, wzruszając ramionami. — Lucy nie jest
jedyna. Nie czuję się zagrożony. Tyler mnie kocha, to mi wystarczy, żeby
wiedzieć, że ta zdzira nie ma u niego szans — stwierdziłem, wstając. Przy okazji
zabrałem z rąk Kate piwo, co skwitowała okrzykiem oburzenia, ale nie
powiedziała nic więcej.
Tamten wieczór żegnał czerwiec. Stawaliśmy się coraz starsi, obciążeni
życiowymi doświadczeniami, które niektórych przytłaczały. Spędzaliśmy go nieopodal rzeki Est River,
wsłuchując się w stare piosenki, które nie pasowały do dzieciaków takich jak
my. Obserwowaliśmy niebo zasłonięte wieżowcami malującymi się w oddali i
paliliśmy papierosy, popijając je piwem. Usilnie przedłużaliśmy własne życie, smucąc
się, że słońce kolejnego ranka nie będzie już tak jasne. Żegnaliśmy najlepszy
etap naszego dotychczasowego życia, śmiejąc się właściwie z żartów, które nigdy
nie śmieszyłyby nas na trzeźwo. Wraz z kolejnym dniem mieliśmy stać się innymi ludźmi, choć wszyscy wiedzieli, że będziemy tacy sami.
— Przestań
się tak krzywić, Walker — powiedział Justin, widząc, jak upijam łyk piwa.
Nienawidziłem alkoholu, piłem tylko dlatego, bo w kieszeni nie miałem nic
lepszego. —
Wyglądasz, jakbyś miał się rozpłakać — dodał, obdarzając mnie tym swoim cynicznym
uśmieszkiem, którego wręcz nie znosiłem, ale lubiłem samego Justina, więc
musiałem to znosić. —
Mam coś dobrego.
Spojrzałem na niego, wykrzywiając usta w uśmiechu. I już po chwili
siedzieliśmy kilkanaście metrów dalej, paląc marihuanę. Nie była amfetaminą,
nie była też małymi tabletkami szczęścia, ale była lepsza od alkoholu i
papierosów, które i tak już skończyłem. Nosiłem pustą paczkę w kieszeni kurtki,
ot tak, jakbym miał nadzieję, że nad ranem jeszcze coś tam znajdę. Ale był tu
Justin i siedział obok, śmiejąc się beztrosko, jakby cały świat się nie liczył.
Dlatego kochałem narkotyki, bo pomagały zapomnieć o tym życiu, które naprawdę
nas przytłaczało. Choć nie uważałem, że jestem największym pechowcem na
świecie. W końcu miałem to, czego chciałem, tylko że z całej siły chciałem
trochę pomóc własnemu szczęściu i choć trochę ubarwić to kolorowe życie.
Marihuana miała to do siebie w tamtym czasie, że przyciągała ludzi jak
magnez, bo nie pamiętam momentu, kiedy dołączył się do nas Carter i Kate.
Brakowało tylko Tylera i Lucy, ale nie zwróciłem na to największej uwagi. Cała
reszta znajomych mnie nie obchodziła.
Tamten wieczór pamiętam jak za mgłą. Wiem, że na początku cieszyłem się
z każdej, nawet najdrobniejszej rzeczy, ale ta euforia mnie nie przytłaczała.
Plotłem Kate warkocze, wsuwałem w nie zerwane niedaleko kwiaty i piłem piwo,
śpiewając jakąś najnowszą piosenkę, która stała się naszą ulubioną, choć
nienawidziłem popu. Ale po salwie śmiechu, przychodził moment, kiedy
poważnieliśmy. Nie patrzyłem na zegarek, ale miałem wrażenie, że ta noc trwała
wiecznie. Moje włosy mieszały się wtedy z piaskiem, a oczy dokładnie
obserwowały gwiazdy, których w centrum miasta nie było widać. Czasami, kiedy opuszczałem
lekko powieki i wytężałem wzrok, wydawały się jakby sklejone z brokatu.
— Moja
mama zawsze powtarzała, że duzi chłopcy nie płaczą — mruknąłem cicho, nie wiedząc dlaczego
zebrało mi się na wyznania, w dodatku w środku nocy, kiedy reszta imprezowiczów
spała w przeróżnych miejscach upojona alkoholem. Być może był to efekt
narkotyku, albo po prostu potrzebowałem się wygadać, komukolwiek, a Kate była
dobrą osobą.
—
Co? —
zapytała zdziwiona, podnosząc głowę z piasku. Patrzyła na mnie przez chwilę i
zdawało się, że dokładnie analizowała moje słowa, choć nie byłem pewien, czy
aby na pewno w takim stanie dała radę.
— Za
każdym razem, kiedy wydawało jej się, że jeszcze chwila, a rumieńce na moich
policzkach zastąpią łzy — ciągnąłem dalej, całkowicie ją ignorując. Być może
powinienem zwrócić na nią uwagę, ale nie miałem na to ochoty ani czasu, po
prostu chciałem mówić, dopóki nie nadejdzie świt, rozpoczynający kolejny okres
mojego życia, którego naprawdę się bałem. Nie byłem typowym nastolatkiem, nie
oglądałem jak oni nowych odcinków serialu Beverly Hills 90210 ani nie
opłakiwałem śmierci Kurta Cobaina. Ale zupełnie tak samo jak oni miałem swoje
obawy, które momentami zdawały się mnie paraliżować, powoli dusząc tak, że
zaczerpnięcie powietrza było czymś niemożliwym. — I nigdy nie płakałem, bo wiedziałem, że
znów powie to samo. A przecież ja byłem duży, nawet jeśli miałem tylko pięć lat
— dodałem,
natomiast Kate, zapewne ledwo świadoma, mrużyła oczy, wciąż starając się mnie
zrozumieć. —
Nawet na jej pogrzebie... Chciałem, żeby zobaczyła, że mam się dobrze, że nie płaczę.
—
Alex —
powiedziała —
o co ci chodzi?
— Nie
wiem —
mruknąłem, gubiąc się we własnych myślach. Zaczynała boleć mnie głowa, co było
odczuwalnym efektem przyjętego narkotyku, ale chyba byłem do tego już
przyzwyczajony. —
Po prostu boję się tego roku — dodałem prosto. — Mój ojciec znalazł sobie nową laskę. Ładna, ale
jędza —
prychnąłem, z nudów zaczynając bawić się koniuszkiem swojej dżinsowej, starej
kurtki, którą lubiłem najbardziej. — Dostałem zakaz kontaktowania się z nim, bo nie
powiedział jej, że ma syna. I nie powie. Nigdy nie był dobrym ojcem, ale jednak
miałem wrażenie, że jestem dla niego kimś ważnym. Teraz mimo że go nienawidzę,
mam wrażenie, jakbym zawadzał, dosłownie wszystkim.
—
Mnie nie przeszkadzasz — powiedziała, starając się mnie rozweselić.
Uśmiechnąłem się krzywo.
— To
dobrze —
odparłem —
ale ty mnie zazwyczaj wkurwiasz.
Widziałem ten wzrok i to, jak bardzo powstrzymywała się, żeby mnie
uderzyć, ale w ostatniej chwili przytuliłem ją mocno do siebie, uniemożliwiając
jej ruchy. Oparłem podbródek o jej głowę, uśmiechając się lekko, bo naprawdę
dobrze trzymało mi się ją w ramionach. Była jedyną osobą, która praktycznie
wiedziała o mnie wszystko i wciąż trwała obok, jakby nie interesowało ją jaką
osobą jestem w oczach swoich jak i innych dookoła. Najważniejsze było to, jak
ona mnie postrzega, tylko to się liczyło.
Gdy zaczęło świtać, odsunąłem się od śpiącej Kate. Wiele razy
nocowaliśmy latem nad rzeką, traktując ją, jakby była oceanem, który był moim
małym marzeniem. Kiedyś moja mama mówiła, że weźmie mnie na zachodnie wybrzeże,
gdzie noce zawsze były ciepłe, ale nie upalne, gdzie piasek był złoty i
przyjemnie letni od słońca, a woda tak przejrzysta, że widać dno. Ale niedługo
potem zmarła, a ojciec nigdy nie miał czasu, żeby choć ze mną porozmawiać. Dlatego
znalazłem swój własny ocean, który jak się okazywało, wcale nie różnił się od
opisów mojej matki, gdy w naszych żyłach płynęły narkotyki.
Kate nie drgnęła, nawet wtedy, gdy sięgnąłem do jej kieszeni,
kradnąc jednego papierosa z półpełnej paczki. Potrzebowałem tytoniu, musiałem
zapalić, inaczej nie wytrzymałbym. Ale nie nazywałem mojej potrzeby
uzależnieniem, ponieważ jak wtedy myślałem – kontrolowałem to.
Odpalając papierosa, zaciągnąłem się nim mocno i ruszyłem w stronę
ugaszonego ogniska, nawet nie otrzepując spodni z piasku. Wciąż wydawało mi
się, że nie jestem do końca świadomy, myśli wciąż plątały się w mojej głowie, a
niebo zlewało z ziemią. Gdyby nie powoli wstające słońce, nie wiedziałbym dokąd
idę. Właściwie nie zależało mi na konkretnym kierunku, i tak niedługo każdy
miał wstać i wrócić do domu. A ja chciałem znaleźć tylko Tylera, przytulić się
do niego, pocałować go i może pójść jeszcze spać. Ale Tylera nie było, Lucy też
nie. I przez całą drogę do domu, wmawiałem sobie, że to przypadek.
Jak zresztą zawsze.
***
Kiedy słowa zastępowała cisza, a czułe pocałunki chłodny wiatr muskający
suche usta, najgorsze były pełne napięcia spojrzenia trwające przez ułamki sekund.
Nigdy nie były pełne, raczej krótkie i przelotne, wydające się całkowicie
nieważne, ale niepokoiły i sprawiały, że zaczynałem się dusić. Tyler mnie
przytłaczał i sprawiał, że nie mogłem oddychać. Niemo krzyczał i obwiniał mnie,
choć wydawało mi się, że nic nie zrobiłem. Byłem w nim ślepo zakochany, więc
wierzyłem w jego słowa, później coraz bardziej się obwiniając. Byłem uwikłany w pewien schemat, którego nie chciałem przerywać, bo
ciągle wmawiałem sobie, że tak mi dobrze. Że jestem szczęśliwy, kiedy Tyler
jest obok, że wcale nie czuję zazdrości, kiedy on i Lucy znikali. Swoimi czynami
mówiłem mu, że chcę, by moje życie takie było, bo boję się zmian i chyba tak
naprawdę to stawało się prawdą.
Tyler obdarzył mnie kolejnym, krótkim, pełnym wyrzutów spojrzeniem,
natomiast ja wbiłem swoje w szybę, za którą przewijał się ten sam obraz. Nie
było tam praktycznie nic, prócz ciemności, prostej drogi, suchej ziemi i kilku
latarni oddalonych od siebie co czterysta metrów. Nie interesował mnie widok,
nie podziwiałem go, ale nie chciałem widzieć miny Tylera. Ostatnim, czego
chciałem w tamtym momencie była kłótnia.
— Znowu
ćpałeś —
powiedział jakby z wyrzutem. Jakby to go obchodziło, chociaż wcale tak nie
było. Wiele razy przy nim połykałem jakieś tabletki czy po prostu paliłem
zioło, które Justin skądś przyniósł. Czasami Tyler nawet ćpał z nami, ale najwyraźniej tego wieczoru chciał mnie
przekonać, że on noc wcześniej nie zrobił nic złego, bo całą odpowiedzialność
za jego czyny, ponoszę ja. Nie ważne, jak bardzo chciałem się wtedy z nim nie
godzić, jak bardzo miałem ochotę krzyczeć, żeby nie zaczynał tego tematu,
wiedziałem, że to i tak nic nie da.
Oderwałem na moment wzrok od drogi.
—
Mówisz to, jakbyś dopiero teraz to zauważył — mruknąłem starając się zapanować nad
wszystkimi emocjami, choć rozmowy z Tylerem zawsze były ciężkie i bywało w nich
coś niepokojącego.
— Po
prostu, mam, kurwa, tego dość — cisnął poprzez zaciśnięte mocno zęby, jakby na siłę
chciał wywołać kłótnie. Jakby nie marzył w tamtej chwili o niczym innym, tylko
o tym, jak wyładować wszystkie swoje negatywne emocje na mnie. Zawsze mu na to
pozwalałem, bo uważałem, że po chwili tych krzyków, następuje błoga cisza, a
później jesteśmy dziwnie szczęśliwsi i bardziej sobie bliscy. Chory sposób na
wyzwolenie szczęścia, które było jedynie maską do kolejnej fali nadchodzącego
cierpienia. Ale nie mówiłem nic, po prostu to akceptowałem. — Teraz marihuana.
Potem co? — prychnął.
— Heroina?
Tyler nie wiedział wszystkiego, zdecydowanie też tego, że już dawno
marihuana była dla mnie czymś pokroju papierosa, nie cieszyła jak amfetamina.
— Dlaczego
nagle zaczęło to cię obchodzić? — warknąłem, wbijając w niego wzrok. — Zawsze moje
nawyki miałeś w dupie, a nagle zaczyna ci to przeszkadzać — powiedziałem z
wyrzutem, nie mogąc dłużej siedzieć cicho.
Być może kochałem Tylera, być może poświęcałem mu większą część siebie
i podporządkowywałem siebie jemu, ale nigdy nie bałem się mu postawić. Nie
byłem zbyt cichy, nie potrafiłem trzymać swoich uczuć w środku przed nim, a
każdy inny po prostu się nie liczył.
— Bo
robisz z siebie ćpuna. Mój ojciec zaczął wydzwaniać, żeby zapytać się o ciebie — odpowiedział zdenerwowany,
odrywając się na chwilę od drogi. Znałem pana Smitha – pewnego siebie,
postawnego mężczyznę, który miłość przeliczał na pieniądze. Był podobny do
mojego ojca, tyle że w przeciwieństwie do niego, interesował się swoim synem.
Niezaprzeczalnie było to jakimś plusem, ale jedynie do tamtego wieczora,
ponieważ stało się pretekstem do kolejnej rozmowy pełnej przykrych słów, o
których nie potrafiłem tak łatwo zapomnieć. — A, kurwa, nigdy wcześniej nie robił mi
wywiadu przez telefon.
Spojrzałem na niego raz jeszcze.
— Nie
ćpałbym —
odparłem ze spokojem —
gdybyś był przy mnie cały czas. Ale najwyraźniej w tych chwilach wolisz posuwać
Lucy.
— O
co ci, kurwa, znów chodzi? — krzyknął w moją stronę.
— O
to, że ludzie w związku raczej się nie zdradzają! — odpowiedziałem równie podniesionym tonem
głosu. Pierwszy raz przyznałem to na głos – przyznałem to przed samym sobą i
tak bardzo chciałem się mylić. Ale wiedziałem, że Tyler nie zabierał Lucy do
swojego mieszkania, żeby pooglądać z nią filmy Tarantino. Po prostu wcześniej
wciąż sobie wmawiałem, że są tylko przyjaciółmi, a Tyler... że on mnie kocha. — Ile razy zostawiałeś mnie gdziekolwiek, żeby być z nią? Ile razy mówiłeś, że
nie możesz się ze mną zobaczyć, bo szedłeś do niej? — pytałem wprost, wbijając w niego
wściekłe spojrzenie. Sam nie wiem, dlaczego tamtego wieczoru to wszystko mu
powiedziałem, być może byłem zmęczony ciągłymi kłamstwami,
którymi mnie obarczał, miałem dość tego, że wmawiałem sobie, że jest inaczej... — Dlaczego? Dlaczego wybierasz ją?
Zobaczyłem, jak zaciska dłonie na kierownicy.
— Bo
nie jest tobą —
warknął, a moje serce zamarło.
Okazywało się, że zniszczony przez alkohol i papierosy ćpun również ma
uczucia, bo nigdy nie czułem tak rozdzierającego bólu w środku. Nie, od kiedy
byłem z Tylerem, nie, od kiedy tego dawnego Alexandra już nie było.
—
Zatrzymaj samochód —
powiedziałem stanowczo, nie chcąc dłużej na niego patrzyć.
Tyler zignorował mnie, podobnie jak całe to uczucie, którym obdarzałem
go od dawna. Wciąż jechał, przecinając samochodem gorące jak w środku sierpnia powietrze, pozostawiając po nim jedynie ciemność. Słyszałem jego głośny oddech.
Był nierówny i ciężki, sprawiał, że przez moment żałowałem tego, co
powiedziałem, ale mimo to, zrobiłem to ponownie.
—
Zatrzymaj, kurwa, ten pieprzony samochód! — wycedziłem przez zęby.
Koła zatrzymały się z piskiem, ale silnik wciąż pracował.
Być może tamtego wieczoru była to najgłupsza rzecz, jaka przyszła mi do
głowy, ale nie mogłem spędzić z nim ani minuty dłużej. Powietrze zaczynało mnie
dusić, stawało się zbyt ciężkie, by swobodnie nim oddychać, a obecność Tylera
mnie przytłaczała.
Na trzęsących nogach wygramoliłem się z samochodu, trzaskając drzwiami.
— Co
robisz? —
zapytał z wyrzutem, widząc, jak idę w przeciwną stronę naszej jazdy. Wracałem
na nogach do domu. Pieprzonych 60 kilometrów, ale nie zamierzałem więcej
dotrzymywać mu towarzystwa. Wiedziałem, że podejmowanie pochopnych decyzji w
stanie zdenerwowania nigdy nie kończyło się dla mnie niczym dobrym, ale jak
uważałem wtedy – nie miałem wyboru. Choć wybór zawsze był, tylko ja go nie
dostrzegałem.
—
Wracam —
odpowiedziałem, plecami do niego. Słyszałem jego kroki, wiedziałem, że idzie za
mną. — A ty
możesz wrócić do tej dziwki i pieprzyć się z nią do rana — dodałem pełnym jadu
głosem, choć na język cisnęło mi się wiele innych, gorszych wyzwisk. Ciągle
powtarzałem sobie, żeby się nie odwracać, żeby nie patrzyć na Tylera, żeby po
prostu iść i starać się go nienawidzić, choć to nigdy nie było proste. Za
bardzo go kochałem.
Ale nie odszedłem daleko, bo nim udało mi się postąpić jeszcze jeden
krok, poczułem szarpnięcie. Tyler przyszpilił mnie plecami do samochodu i
pochylił się nade mną, boleśnie wbijając palce w moje przedramiona.
—
Nigdzie się stąd nie ruszysz — warknął. — Wsiądziesz do tego samochodu i odszczekasz to, co
powiedziałeś o Lucy —
dodał, groźnie mrużąc oczy.
Wyglądał wtedy jak zwierzę. Pełna gniewu, dzika bestia, która tylko
czeka, by zabić. Jego tęczówki były jakby ciemniejsze, a policzki bledsze. Za
to jego palce posiniały, wciąż wbijając się mocno w moje ręce.
Odchyliłem głowę do tyłu, chcąc być dalej od Smitha.
— Nie
— powiedziałem.
— Dla mnie
Lucy jest kurwą, pieprzoną ladacznicą, a ty męską dziwką, skoro jedna dupa ci
nie wystarczy —
prychnąłem i chociaż czułem się pewnie, to wciąż każde wypowiadane przez niego
słowo bolało. Nie chciałem tak nazwać Lucy, ale całym sobą jej nienawidziłem.
Tego, że odbierała mi jedyną osobę, którą miałem poza Kate. Justin i Carter
byli dobrymi kumplami, ale nie mogli mi zastąpić Tylera. Nikt nie mógł. I miałem
go tylko dla siebie przez tak długi czas, by potem pierwsza lepsza wywłoka to zmieniła.
Wraz z moimi słowami poczułem cios; ostry ból przeszywający
moją czaszkę. Opierałem się wciąż o samochód Tylera, powoli
otwierając oczy, wciąż oszołomiony uderzeniem. Sam Smith odszedł ode mnie, zabierają dłonie z moich ramion,
ale mimo to wciąż bolały. Podobnie jak głowa, którą złapałem w jedną rękę.
—
Pierdol się, Alex —
wysyczał, wsiadając do samochodu.
Zdążyłem jedynie zejść na bok, a on odjechał, zostawiając mnie samego.
Nagle poczułem ulgę, bo nie było go blisko, ale wiedziałem, że jestem głupi,
zostając tu. Był późny wieczór, a ja nie miałem przy sobie nic prócz kilku
dolarów w kieszeni i zapalniczki. Była tam jeszcze pusta paczka po papierosach,
której nie wyrzuciłem z ubiegłego wieczora. A musiałem zapalić, chciałem poczuć
ten zapach tytoniu i zapomnieć o kłótni. Mogłem zapragnąć wszystkiego, a
marzyłem tylko i jedynie o tym, bo wszystko inne zdawało się mnie
nie uszczęśliwiać.
Idąc ciemną, zupełnie pustą drogą, myślałem, jak bardzo nienawidzę
swojego życia. Ale to nie oznaczało, że chciałem się zabić. Nie. Chciałem żyć,
tylko po to, by samą swoją obecnością wkurwiać ojca. Chciałem wciąż ćpać i
udawać, że wszystko jest w porządku. I choć miałem ochotę się rozryczeć, nie
zrobiłem tego, bo przecież duzi chłopcy nie płaczą.
Najbliższa stacja benzynowa znajdowała się kilka kilometrów od miejsca,
w którym zostawił mnie Tyler. Wydawała się, że była pusta pomimo tego, że w
środku paliło się światło, a na parkingu zaparkowany był Pick-up, który miał
więcej lat niż ja. Duży szyld starego motelu jeszcze z lat 50, kiwał się
niebezpiecznie z każdym nowym podmuchem południowego wiatru, skrzypiąc tak mocno, że
słyszałem go z daleka, a rażące po oczach różowe neony w niektórych miejscach ciemniały, tak, że nie byłem w stanie odczytać jego nazwy.
Nigdy nie rozumiałem idei budowania moteli przy stacjach benzynowych.
Odstraszały i przypominały sceny z tych wszystkich horrorów, których bałem się,
gdy miałem dziewięć lat. Nie zapraszały do środka, zresztą tamtego wieczoru
chyba nikogo tam nie było, a ja nie miałem wystarczająco dużo pieniędzy, by
zatrzymać się w nim na chociażby na jedną noc. Chociaż może coś bym znalazł,
ale wolałem przeznaczyć to na fajki, bo twierdziłem, że są mi bardziej
niezbędne do życia niż sen. Poza tym łudziłem się, że Tyler zawróci i mnie
przeprosi.
Ochłonąłem po kłótni, ale nie żałowałem tego, co powiedziałem. Wciąż
nienawidziłem Lucy i gniewałem się na Tylera. Miałem ochotę zrobić mu dokładnie
to samo, ale przecież go kochałem. Niestety jedyną pamiątką, jaką po sobie
pozostawił był obolały policzek i kilka gorzkich słów, które wciąż powtarzałem
sobie w myślach. W pewnej chwili mogłem wyrecytować je niczym wierszyk, który
potwierdzałby tylko jeszcze bardziej mój żałosny w tamtej chwili stan. Nie
stałem się wrakiem człowieka w jeden wieczór, w przeciągu jednej kłótni... stawałem się
nim każdego dnia, ale wtedy tego jeszcze nie widziałem. Powtarzałem sobie
w kółko, że mam się dobrze, tylko po prostu świat jest zjebany i nie potrafi się
do mnie dostosować.
Wchodząc do sklepu musiałem wyglądać jak siedem nieszczęść – z moich
blond włosów ciekła woda, przez deszcz, który rozlał się na dobre kilka minut
wcześniej, a ubranie kleiło się do mojego ciała, nawet jeśli wcześniej było
nieco luźniejsze. Mężczyzna siedzący za ladą, podniósł na moment wzrok znad
Playboy’a z Pamelą Anderson na okładce tylko po to, by spojrzeć na mnie przez kilka
sekund i się skrzywić. Ale chwilę później znów podziwiał wyeksponowane cycki i
nie interesował się przypadkowym nastolatkiem zjawiającym się o pierwszej w
nocy na całkowitym pustkowiu. Widać w tamtym okresie dla tamtego miejsca było
to normą, a ja nie przebijałem standardów, po prostu byłem jak wszyscy inni.
Lucky Devils* - bar z opowiadania Unforgettable Dreams.
| Powiem wam, że akcja się dosyć szybko rozwinie, bo nie chcę przeciągać. Planuję to opowiadanie na 10 rozdziałów. Zobaczymy, ale mam nadzieję, że dacie mu szansę! |
Sklep był mały, a większość półek pusta. Szczerze wątpiłem w to, że
codziennie bywało tam tylu klientów, że towar znikał tak szybko jak fortuny
bogaczy w największym kasynie w Las Vegas. Po prostu kupowanie hurtowo świeżych
produktów było nieopłacalne. Ale nie obchodziło mnie to, w tamtym momencie
najważniejsze były dla mnie fajki, które zgarnąłem po drodze i puszka wiśniowej
Coca-Coli, która jako ostatnia leżała na dnie wcale niechłodzącej już lodówki.
Gdy ją wyciągałem, w odbiciu szyby pojawiła się moja twarz – okropnie przygnębiona,
z przyklejonymi włosami do czoła i wielkim sińcem malującym się na całej kości
policzkowej. Nie dziwiłem się, że sprzedawca obdarzył mnie pełnym niechęci
spojrzeniem. Wyglądałem gorzej od niego, bo przynajmniej jego twarz była nietknięta,
choć bujna broda obrastająca ją mogła wiele ukryć.
Podszedłem do kasy, wyciągając kilka dolców z kieszeni. Podałem je bez
słowa i chyba nawet zapłaciłem za dużo, nie wiem, ale nie interesowało mnie to
tak bardzo jak skontaktowanie się z
kimkolwiek z moich znajomych.
—
Jest tu telefon?
Sprzedawca burknął coś pod nosem i machnął ręką, leniwie pokazując mi
kierunek.
Na ścianie za drzwiami, w których powieszone były frędzle, wisiał dosyć
stary telefon. Wątpiłem w to, żeby jeszcze działał, bo wszystko w tym miejscu
było przestarzałe i przeterminowane, nawet kalendarz obok z panoramą
Sydney, którego data wskazywała na 5 sierpnia 1993 roku. Pod nim, stolik z
lampką jarzącą się na ostry róż był przykryty grubą warstwą kurzu, a łapacze snów
zawieszone w oknach, pozbawione były kilku piór, przez co wyglądały jak nieopierzone
pisklęta powieszone do góry nogami, za skoki. Stojąc w tamtym miejscu robiło mi
się niedobrze przez zbyt intensywne zielone ściany i smród, który jakby stał
się częścią tamtego korytarza, pięknie komponując się z resztą wystroju.
Podniosłem słuchawkę, wykręcając numer Cartera. Tylko ten znałem, prócz
Kate, ale jej nie chciałem budzić o pierwszej w nocy.
—
Halo? — Po sześciu
sygnałach usłyszałem głos młodego Farley’a i nigdy wcześniej nawet nie myślałem,
że będę tak bardzo szczęśliwy, rozmawiając z nim o tej porze. Zwykle o
pierwszej kochałem się z Tylerem, albo siedziałem na parapecie w jego
mieszkaniu, wywieszając bose stopy przez okno. Paliłem wtedy papierosy i
uśmiechałem się do siebie, zupełnie nie wiedząc co to smutek.
—
Carter —
powiedziałem, wbijając wzrok w okno. — Potrzebuję cię, Carter.
—
Alex? —
zapytał, a jego głos wciąż wydawał się senny. — Cholera, Alex, jest noc.
—
Mam to w dupie —
skwitowałem prosto, zaciskając palce na puszce Coli. — Potrzebuję cię.
— Teraz?
—
Tak, teraz —
warknąłem, starając się mimo wszystko nie brzmieć zbyt chamsko, choć Carter był
przyzwyczajony. —
Jestem na jakimś zadupiu i nie mam jak dostać się do Valley Springs.
— To
znaczy?
—
Nie wiem. Jechałem z Tylerem do Virginii, ale pokłóciliśmy się. Teraz jestem na
jakiejś stacji, chyba jedynej po drodze — prychnąłem.
—
Jest z tobą Tyler?
—
Nie —
powiedziałem, nie przedłużając. Nie miałem zamiaru mu się zwierzać. — Nie mam zamiaru
siedzieć tu całej nocy.
— Wiesz
przynajmniej jak się nazywa?
Wzruszyłem ramionami.
—
Nie. Ale obok jest jakiś motel i różowe neony. Widać je z daleka.
Carter jeszcze tyko westchnął do słuchawki.
—
Coś wymyślę. A ty postaraj się stamtąd nie ruszać — powiedział, po czym się rozłączył.
Niedługą chwilę później przestało padać, przez co od dobrych kilkunastu
minut siedziałem na mokrym od wody krawężniku. Wiszące nad moją głową rażące
neony odbijały się w rozległej kałuży, wolno falującej tuż pod moimi stopami.
Moje ubranie podeschło, ale włosy wciąż były zmierzwione i powykręcane na
wszystkie strony. Być może były już zbyt długie, ale nie chciałem ich ścinać,
lubiłem gdy swobodnie opadały mi na czoło. Tyler czasami mówił, że wyglądam jak
bezdomny i być może miał rację, bo nawet moja dżinsowa kurtka była na mnie za
duża, ale to wszystko reprezentowało mnie samego – tego, którego trzymałem w
środku. Tam panował chaos i bałagan, zresztą podobnie jak na zewnątrz. Nie
potrafiłem dokładnie powiedzieć kim i jaki jestem. Wciąż wydawało mi się, że
nie umiem się zidentyfikować z jednym, konkretnym typem człowieka. Byłem
nieokreślony, choć tak naprawdę dla tamtego środowiska i czasów całkiem
normalny.
Coca-Cola zdążyła się wygazować. Teraz smakowała jak stary sok wiśniowy
zmieszany z niedobrą od dawna oranżadą w proszku, ale gdy mieszał się ze
smakiem tytoniu, była całkiem znośna. Gdzieś za sobą słyszałem włączone radio
na jakiejś stacji z piosenkami grungowymi. Chyba wtedy leciało coś od
Nirvany i jej styl naprawdę pasował do tego miejsca i
sprzedawcy, który uchylił okno, wpuszczając na zewnątrz kolejne dźwięki
piosenki. Nie zagłuszał ich wiatr ani skrzypiący szyld falujący w powietrzu. To
wszystko komponowało się w swoistą całość, w jakiś chory sposób nadając dosyć
niespotykanego klimatu. Mógłbym powiedzieć, że pasowałem tam, że mimo wcześniej
otaczających mnie ludzi, ta samotność stała się dla mnie dobrą przyjaciółką na
jedną noc. Ona nie raniła, ona sprawiała, że czułem się lepiej.
Zaczynałem żałować, że zadzwoniłem do Cartera, bo nie chciałem wracać
do domu. Wraz z tym musiałem pogodzić się z brakiem Tylera i obecnością Lucy,
spoglądającej na mnie z wyższością, bo wygrała, nie musząc tak naprawdę nic
robić. Ale wystarczyło to, że nie była mną. To dawało jej przewagę, a mnie
pozostawiało daleko w tyle, jakbym już wcale się nie liczył.
Zacisnąłem filtr papierosa pomiędzy swoimi szczupłymi, chyba zbyt
kościstymi palcami, wypuszczając z płuc dym. Czas przestał się dla mnie liczyć
do momentu, gdy silnik pierwszego przejeżdżającego tamtą drogą samochodu nie
zawarczał. Ale właśnie ten samochód zatrzymał się.
Bordowy Mustang z 1968 roku dziwnie pasował do tego miejsca, tak samo
jak piosenki Nirvany i być może tak jak ja. Lśnił nawet w
nocy, lakier był niezadrapany, a koła czyste pomimo wcześniejszej ulewy.
Poznałem go tak samo jak mężczyznę wysiadającego zza kierownicy, któty potem na mnie spojrzał na mnie. Czułem na sobie jego ciężki wzrok, ale nie krępował, ani nie
ograniczał.
—
Alexander? —
zapytał, natomiast ja wstałem, rzucając peta na ziemię i przydreptałem go
schodzonym, brudnym trampkiem. Wiedziałem, że mnie zna, w końcu widział mnie
niejednokrotnie, po prostu nie miał pewności.
Kiwnąłem głową.
— Dzień
dobry —
odpowiedziałem, wysyłając się na krzywy uśmiech. Ale nawet to nie pasowało do
mnie w tamtej chwili, zwłaszcza, że siniak na policzku pociemniał.
—
Carter mówił, że potrzebujesz pomocy — powiedział, opierając się rękami o drzwi swojego
samochodu. Znałem Jamiego Farley’a. Niejednokrotnie widywałem go w Valley
Springs, albo kiedy przychodziłem do Cartera, ale nigdy wcześniej z nim nie
rozmawiałem. Po prostu nie było okazji.
Jamie Farley zdecydowanie nie wyglądał na zmęczonego pracą i domem
tatuśka, który niedługo wejdzie w okres wieku średniego. Przypominał mi raczej
James’a Dean’a w skórzanej kurtce i z tym pewnym siebie uśmieszkiem, który
sprawiał, że nie mogłem od niego oderwać wzroku. Dlatego patrzyłem na niego
przez chwilę, całkowicie zapominając o puszce Coli, którą wciąż zaciskałem w
dłoni.
—
Wsiadasz? —
zapytał, gdy długo nie słyszał ode mnie odpowiedzi. Ale tamtego wieczoru nie
byłem zbyt rozmowny, głównie dlatego że w głowie wciąż miałem przebieg kłótni z
Tylerem. Byłem na niego zły, na siebie zresztą też. Mogłem nie wypominać mu
zdrady, mogłem po prostu siedzieć cicho i zapomnieć o całej tej zazdrości,
która wtedy nie chciała dać za wygraną. A teraz przez to, miałem wracać do domu
z prawie obcym facetem, choć nie mogłem powiedzieć, że mi to przeszkadza. Być
może byłoby lepiej, gdybym nie wyglądał wtedy jak bezdomny, ale na co dzień
wcale nie prezentowałem się inaczej.
W odpowiedzi znów kiwnąłem głową, siadając na miejscu pasażera.
Przez większość drogi nikt z nas się nie odzywał. Nie czułem potrzeby
rozmowy, nie chciałem też mówić o rzeczach, które nie miałby większego
znaczenia. Poza tym ta noc za kilka godzin miała stać się nieważna. Ojciec Cartera
miał zapomnieć o tym, że mi pomagał, a ja zapomnę o nim, wracając do wszystkiego tego,
czego szczerze nienawidzę. Ale droga powrotna do Valley Springs okazała się
zbyt długa, by bez przerwy milczeć.
— Impreza
się nie udała? —
zapytał, spoglądając na mnie kątem oka.
Skrzywiłem się. Widziałem swoje odbicie i wiedziałem, jak strasznie
wyglądam i właściwie w tamtym momencie nie marzyłem o niczym innym, jedynie o
miejscu, w którym nikt mnie nie znajdzie. Którego Tyler nie będzie znał, w
którym wypalę całą paczkę papierosów i spokojnie umrę.
— Żona
nie dała, skoro o drugiej w nocy jeździsz na stacje benzynowe, zamiast ją posuwać?
—
odpowiedziałem pytaniem na pytanie, całkowicie nie myśląc nad zwrotami grzecznościowymi. Poza tym wiedziałem, że przesadzam, że zaczynam
pleść głupoty, ale nie lubiłem zbyt wścibskich ludzi, nawet jeśli mi pomagali.
Jamie roześmiał się, prostując plecy, po czym przyśpieszył.
— Już
od dawna nie daje —
stwierdził lekko, żartując. Choć może mówił prawdę, nie byłem w stanie tego
określić. —
Ta stacja, na której byłeś — mruknął po chwili — jak byłem w twoim wieku, razem z kumplami
często zatrzymywaliśmy się tam. Mieli
tam dobre piwo, chociaż chyba zlikwidowali już tam bar.
— Gdyby
nadal tam był, nie prosiłbym o podwózkę — skwitowałem, co wywołało kolejny szczery
uśmiech na twarzy Farley’a. To było dosyć dziwne, wcześniej nikt w moim
towarzystwie nie chodził uśmiechnięty, nawet Tyler był jakiś przygnębiony i
poważny.
— I
tak najlepsze piwo jest w Lucky Devils*.
W Kalifornii nie można znaleźć lepszego, zresztą w Valley Springs tym bardziej.
— Jeździsz
na piwo do Los Angeles? — prychnąłem.
—
Nie —
mruknął — choć
gdybym miał więcej czasu — przyznał, przelotnie się uśmiechając. — Powinieneś
kiedyś spróbować.
— Nie lubię piwa — odburknąłem, uchylając szybę. Było gorąco jak na
środek nocy, w końcu moja koszulka powoli zaczynała się lepić do ciała, a włosy
do czoła. Potrzebowałem świeżego powietrza.
— Nie wyglądasz.
— Czyli wyglądam jak — szukałem przez chwilę — alkoholik?
— Nie — zaprzeczył — raczej ćpun — dodał, a ja uśmiechnąłem się pod
nosem, jak idealnie potrafił mnie określić po kilku minutach rozmowy. — Chociaż
pewnie to tylko pozory, co? Wasz współczesny styl trochę zadziwia — powiedział,
koncentrując się na drodze.
Nie wiem, czy to był jakiś nowy styl, po prostu nie dbaliśmy co
mieliśmy na sobie. Ja lubiłem wąskie spodnie, duże podkoszulki i jeszcze
większe kurtki, nie obchodziło mnie to, czy wyglądam dobrze czy w ogóle dało
się na mnie patrzeć. Rano nie szukałem swojej ukochanej koszulki z ulubionym
zespołem, tylko ubierałem pierwsze, co wpadało mi do rąk. To nie była moda ani
tym bardziej styl, raczej niedbanie o być modnym.
Wzruszyłem ramionami.
— Nieważne — stwierdziłem — dlaczego Carter wysłał ciebie?
— Miał zostawić przyjaciela na środku pustkowia? — Spojrzał na mnie. —
Co tam właściwie robiłeś?
— Spacerowałem — powiedziałem ironicznie.
— Ach — mruknął — a siniaka sam sobie nabiłeś? — zapytał.
Jamie Farley był dziwnym facetem. Nie miał nic przeciwko temu, że
zachowywałem się w jego stosunku jak kompletny ignorant, nie denerwował się na
mnie i ciągle uśmiechał. Carter był całkiem inny, zdecydowanie niepodobny do
ojca, ale to dobrze, nie wytrzymałbym długo ze zbyt pozytywną osobą. Chociaż
mogłem się mylić i uznać, że po prostu Jamie był interesujący i czarujący, a nie
dziwny. Choć nie potrafiłem tego przyznać na głos.
— Nie — odpowiedziałem — pokłóciłem się z przyjacielem. Po prostu obaj
nie wytrzymaliśmy i na własne życzenie zostałem na środku drogi do Virginii i
dostałem w gratisie to — warknąłem, uginając prawdę. Tyler nie był moim
przyjacielem, ale miałem dość rozmów na tamtą noc, zwłaszcza, że powoli zaczęły
pojawiać się pierwsze budynki Valley Springs.
Ojciec Cartera już nie odzywał się przez większą część z pozoru
krótkiej drogi. Wracałem do domu.
— Tu wysiadam.
— Jesteś pewien?
— Tak, wiem, gdzie mieszkam — odparłem złośliwie. Chyba to już miałem w
naturze i nie potrafiłem być tak po prostu miły.
Bordowy mustang zatrzymał się na uboczu, ale nie wysiadłem od razu.
— Gdybyś potrzebował pomocy, daj znać — powiedział jak do starego
znajomego, co było kolejnym powodem do twierdzenia, że jest po prostu dziwny.
Przystojny, ale z duszą pokręconego dziwaka.
— W porządku, ale to było jednorazowe — odpowiedziałem i nie obdarzając
go ani jednym spojrzeniem, wysiadłem z samochodu. Już miałem odchodzić, gdy
zatrzymałem się i uśmiechnąłem lekko. — Dziękuję.
Po tym bordowy mustang odjechał.
Lucky Devils* - bar z opowiadania Unforgettable Dreams.
| Powiem wam, że akcja się dosyć szybko rozwinie, bo nie chcę przeciągać. Planuję to opowiadanie na 10 rozdziałów. Zobaczymy, ale mam nadzieję, że dacie mu szansę! |
Te postacie są zajebiste. Alex jest zajebisty. Jak ja kocham takie klimaty, a jesteś nie liczną osobą, która pisze właśnie w taki sposób. Ja bym mogła czytać i czytać twoje opisy, bo one są fenomenalne. To chyba pierwszy mój ff w życiu, który nie jest z k-popami i raczej nie zaczęłabym tego czytać, jeśli nie pisałabyś tego Ty, ale się skusiłam i jeny dzięki wszystkiemu, co włada tym światem, że to zrobiłam, bo nie czytanie tego byłoby grzechem.
OdpowiedzUsuńJa tak bardo wiem, co Alex czuł siedząc na tym krawężniku. Ja uwielbiam takie chwile, które są w pewien sposób magiczne, nawet jeśli inni nie widzą w tym nic nadzwyczajnego. Dobrze, że Alex powiedział to, co myśli Smithowi. Zrobiłabym tak samo, identycznie. Aww, chyba to będzie jedno z tych opowiadań, gdzie za bardzo utożsamię się z głównym bohaterem. >////< Tak samo jak w UD ( wiedziałam, że kojarzę tą nazwę! *^* Aż znowu mam ochotę to przeczytać swoją drogą, bo kocham to bardzo ;;; )
Cieszę się, że to piszesz, będę czytać na pewno. Czekam na następne party, dużo weny, czasu i dziękuję za to, bo na prawdę cudowne. </3
Ale świetne <3 postacie są mistrzowskie, robi się coraz ciekawiej, czekam na kolejny rozdział^^
OdpowiedzUsuńTo mój pierwszy nie kpopowy fick i po pierwszym rozdziale mogę powiedzieć że nie ostatni, genialny klimat i cudowne opisy ^^
Nie mogę się doczekać kolejnych rozdziałów! Świetne opowiadanie *_*
OdpowiedzUsuńJia you!
Cieszę się, że tu zajrzałam. Dobrze czyta się coś nie związanego z kpopami, gdzie bohaterów mogę stworzyć dzięki Twoim opisom, a nie z jakimś już obrazem w głowie. I Ty też możesz się bardziej popisać. ;)
OdpowiedzUsuńCo do treści - już to lubię. Bohaterów także. Cieszy mnie, że nie masz zamiaru przeciągać. Już się nie mogę doczekać co to się im przydarzy dalej, czy Alex i Tyler się pogodzą, czy zwycięży jednak Lucy (której już nie lubię xd).
"Nigdy nie rozumiałem idei budowania moteli przy stacjach benzynowych." - motel z definicji jest hotelem, który powinien być przystosowany dla kierowców, więc stacja benzynowa akurat jest jak najbardziej zrozumiała, no ale niech będzie, że Alex tego nie wie XD
Weny!~
Wiem, wiem, jestem na turystyce i znam definicję obiektów noclegowych :P ale tu chodziło o Alexa a nie o mnie ^^
UsuńTo opowiadanie ma niesamowity klimat i rany jak zatęskniłam za szkolnymi latami, za upalnym latem i za taką po prostu wolnością :) Bardzo mi się podoba główny bohater i jestem strasznie ciekawa tej historii. Napewno będę tu do Ciebie wpadać ☺pozdrawiam
OdpowiedzUsuńOd dawna nie czytam fanficków, a w szczególności polskich, ale ostatnio stwierdziłam, że coś przeczytam. Znam twoje opowiadania od zamierzchłych czasów Larry'ego i od czasu do czasu wpadam na tego bloga. Kurde, czemu ja tak zwlekałam z tym fanfickiem! A na dodatek nie jest o EXO z czego jestem przeszczęśliwa.
OdpowiedzUsuńŚwietnie czyta się to opowiadanie, szczególnie wypowiedzi Alexa, a na dodatek wizerunek Lucky'ego bardzo mi do niego pasuje. Ogólnie wszyscy bohaterowie z tego rozdziału są bardzo ciekawi. Ale jest to dość dziwne, gdy próbujesz sobie wyobrazić te czasy, bohaterów i okazuje się, że większość jest z roczników twojej mamyXDDDD
Dobra, już nie gadam głupot. Czekam na następny rozdział i to opowiadanie o greckich bogach<3